piątek, 23 października 2009

Unsound 22.10.2009


Długo czekałem na na ten dzień... Ale opłacało się, bo rozpoczęcie mojego osobistego festiwalu Unsound było naprawdę genialne i to zarówno z powodów muzycznych, jak i towarzyskich.

Cała przygoda rozpoczęła się dla mnie od wizyty w Filharmonii Krakowskiej, gdzie miałem posłuchać James'a Blackshaw'a i Johann'a Johannsson'a. Powiem szczerze, że nie znam dobrze twórczości żadnego z nich, ale po tych występach wiem, że muszę nadrobić zaległości. Szczególnie jeśli chodzi młodego brytyjskiego gitarzystę, który uprzytomnił mi, że z gitary można wycisnąć naprawdę niesamowite dźwięki. Z resztą trudno się dziwić, jeśli ma się instrument zaopatrzony w 12 strun. Słuchałem jego kompozycji i odpływałem w siną dal. Największe wrażenie zrobił na mnie drugi zagrany przez niego utwór (nie znam tytułu). Po takim wstępie gorzej już być nie mogło, więc z niecierpliwością czekałem na występ Johann'a Johannsson'a w towarzystwie 30-osobowej Sinfonietty Cracovia.

Niestety wbrew moim oczekiwaniom pierwsze 15-20 minut koncertu mnie znudziło. Wydawało mi się, że dźwięk był zbyt cichy i zbyt płaski. Czekałem na coś mocniejszego, a tu z lekka wiało nudą... Ale z minuty na minutę występ nabierał rumieńców i coraz częściej zaczęły mnie przechodzić ciary po plecach. Aż nastąpiło coś niesamowitego... Chodzi o przedostatni utwór tego występu (nie licząc bisu), który już od pierwszej sekundy zapowiadał się niesamowicie. Bo ku mojemu zdziwieniu rozpoczął się on od ciężkiego, monotonnego, technicznego i przytłumionego bitu (tak jakby sąsiad robił za ścianą imprezę w klimacie techno). Dźwięk ten narastał i narastał, aż w pewnym momencie do walki wzięła się orkiestra, czyli muzyka klasyczna. Walka o to kto głośniej trwała dobrych kilka minut, w czasie których zachwyt nie opuścił mnie ani na sekundę... I wtedy sąsiadowi wywalają korki (techniczny bit milknie) i pozostaje tylko słodka i coraz cichsza melodia grana przez orkiestrę. W tym przypadku muzyka klasyczna odniosła zwycięstwo nad muzyką elektroniczną...

Po koncercie zabrało mi trochę czasu, żeby się ogarnąć, ale perspektywa imprezy i dzikiego pląsania w Manggh'dze szybko włączyła w moim umyśle tryb hedonistyczny. Szybkie piwko w okolicach Bulwarów i już z nowo poznanymi ludźmi znalazłem się w miejscu, gdzie miałem się bawić przez kolejne kilka godzin.

Impreza w Manggh'dze rozpoczęła się od naprawdę mocnego i niespodziewanego dla mnie występu. Chodzi mianowicie o jakże krótki (15 minut), jakże dziwny (metal na bibie bądź co bądź elektronicznej) i jakże żywiołowego występu norweskiej grupy Next Life . A zespół to specyficzny. Składa się z trzech kolesi: frontmena i gitarzysty w jednym (1,60m, połączenie Japończyka z Eskimosem), klawiszowca (chudy jak szczapa, długie proste włosy) i last but not least perkusisty. I tu pozwolę sobie na bardziej rozbudowane porównanie...

Pamiętacie może płytę Pogodno pt. Tequila? Dla mnie jest to jeden z najlepszych polskich albumów ostatnich lat. Trzeba dodać, że dziwnym albumem, gdyż tak naprawdę jest to słuchowisko stworzone na podstawie książki Krzysztofa Vargi, przerywane piosenkami grupy Pogodno. Duża część fragmentów mówionych poświęcona jest perkusiście zespołu rockowego, którego wyobrażałem sobie dokładnie tak, jak prezentował się bębniarz zespołu Next Life. Tenże perkusista ważył z 90-100 kg, miał długie włosy i ubrany był w bundeswery koloru moro oraz białą koszulkę tirówkę (na ramiączkach). Wypisz wymaluj Gruby z Tequili. Oby nie spotkał go ten sam los co bohatera słuchowiska...

A co do koncertu, to tak jak napisałem wcześniej, trwał on niespełna 15 minut. Mały gitarzysta wyprawiał na scenie rzeczy do których przyswyczajony nie jestem. Skakał, biegał i ogólnie robił dużo zamieszania. Klawiszowiec też się mocno produkował, natomiast perkusista okazał się być niezwykle spokojnym człowiekiem. Dodać trzeba, że poziom głośności podczas tego występu był baaaardzo duży, wiec z całego serca współczułem ochroniarzom, którzy stali przy głośnikach (swoją drogą co oni sobie muszą myśleć w takich sytuacjach??)

Kolejni w line-up'ie była francuska grupa Moishe Moishe Moishele czyli przedstawiciele chasydzkiego acid house'u. Muszę przyznać, że koncert ten zrobił na mnie ogromne wrażenie. Po pierwsze przez wygląd samych muzyków, którzy ubrani byli w tradycyjne chasydzkie ciuszki. Do tego gwiazdy Dawida zarówno te prztwierdzone do instrumentów, jak i te latające. No i maca rozdawana w trakcie wystepu... A co do muzyki, to wręcz kipiała ona energią. Tradycyjne żydowskie melodie połączone z acid house'm sprawiły, że parkiet zapełnił się w momencie. Chwilami czułem się jak na żydowskim weselu, albo jeden z bohaterów Austerii Juliana Stryjkowskiego Wielkie brawa dla Mośków.
Po krótkiej przerwie na scenie pojawił się zespół The National Fanfare of Kadebostany, czyli połączone siły szwajcarskiego producenta Kadebostan'a i białoruskiej grupy Rational Diet. Była to dla mnie całkowita zagadka, gdyż oprócz informacji zamieszczonyh na stronie Unsound nie wiedziałem on nich kompletnie nic. Może to i lepiej, bo do odbioru ich muzyki przystapiłem z całowicie wolną wyobraźnią. A koncert był miażdżący. Energia, klimat i radość wypływające z każdego muzyków przełożyły się na melodie i reakcję publiczności. Tak właśnie powinno wygądać wzorcowe spotkanie muzyki elektronicznej z nazwijmy to muzyką świata. Oprócz obsługującego komputer i mikser Kadebostan'a, na scenie wystąpił jeszcze 6 innych muzyków (skrzypce, gitara, saksofon, dziwna wiolączela?), więc widok całej tej zgrai stanowił nizaprzeczalną wartość dodaną do muzyki. Cały występ był fenomenalny, ale końcówka sprawiła, ze prawie zgubiłem buty. Fragmentu kiedy The National Fanfare of Kadebostany zaczęli bawić się quasi jam session nie zapomnę na pewno na długo. Szkoda, że nie było bisów.

Wieczór zamykał szwajcarski duet dj'ski Mountaon People, który zagrał naprawdę znakomity set utzymany w klimacie energetycznego minimal/deep house. Znakomita tracklista i prostota środków sparwiły, że pląsało mi się znakomicie. Chciałbym zobaczyć ich na żywo jeszce raz.
I w taki właśnie sposów wybiła 4 a zatem idelana pora na odpoczynek. Tym bardziej, że to właśnie na piątkową imprezę czekałem z największą niecierpliwością. Czwartek był genialny, ale jak się dopiero miałem przekonać i tak był niczym w porównaniu z piątkiem...

P.s. Niestety nie znalazłem żadnych filmików, które mogłyby potwierdzić to, co napisałem. Musicie wierzyć na słowo.

Brak komentarzy: