piątek, 5 listopada 2010

Fonoteka 6


Niemal rok przyszło nam czekać na kolejną porcję genialnej polskiej muzyki. Ale ale oto już od kilku dni jest- Fonoteka 6. A wraz z jej nadejściem wypada ogłosić nadejście jesieni (choć temperatura chyba listopada nigdy nie widziała...)

Musze przyznać, że pierwsze przesłuchanie najnowszej Fonoteki lekko mnie rozczarowało. Może to fakt słuchania na laptopie... Może to z powodu słuchania w dzień... Może to przez brak skupienia i odpowiedniego klimatu... Może... Jedno było pewne- do tej pory każda kolejna edycja była lepsza od poprzedniej, więc możliwości były dwie. Pierwsza że 6 jest słabsza od genialnej 5. I druga, że wszystko jest po staremu, a za problemy w odbiorze odpowiada słuchacz, czyli ja. Oczywiście druga opcja okazała się prawdziwa.

Z zapowiedzi umieszczanych na blogu można było wywnioskować, że Szósteczka będzie bardzo spokojna, melancholijna i mieniąca się wszystkimi odcieniami jesiennych liści. Wiedziałem, że będzie właśnie tak, ale nie, że aż tak bardzo. Jeśli szukacie esencji jesieni to ją znaleźliście!!! Ale nie tej z deszczem i pluchą. Oj nie, nie. To kwintesencja tej ze słońcem, babim latem, spacerami wśród liści, zbieraniem kasztanów, dziewczynami w prochowcach, odlatującymi ptakami. O tą właśnie.

Co na nowej Fonotece?? Można powiedzieć, że to co zwykle, tylko lepsze niż do tej pory: fragmenty audycji (znaków szczególnych brak), wpadki redaktorów, suche, ale jakże zabawne żarty (polecam ten o futrze), no ale przede wszystkim genialna muzyka, której zapewne 99,9% z nas nie poznałoby nigdy gdyby nie ta seria. Tak jak i w przypadku poprzednich edycji ciężko tu mówić o jakichś faworytach, bo wszystko jest świetne. Jeśli już miałbym coś wyróżnić to genialna piosenkę Ireny Santor ("Życie jak alkohol wchodzi w krew i trzeba go używać nałogowo"), wspaniałych Skaldów (to chyba o mnie ;), świetną Kailnę Jędrusik i genialny instrumentalny utwór Cóż Ci To Ja Uczyniłem Jana Ptaszyna Wróblewskiego.



Ale jak zwykle pojedyncze piosenki czy fragmenty nie znaczą właściwie nic bez pozostałych utworów tworzących Fonotekę. Na tym właśnie polega magia...
Teraz pozostaje już tylko czekać na Siódemkę, która z całą pewnością będzie lepsza od genialnej Szóstki, która to Szósta była wspanialsza od prześwietnej Piątki...

czwartek, 28 października 2010

wtorek, 26 października 2010

Donato Dozzy- K


Chyba wszyscy bez wyjątku (razem ze mną) jaraja sie tej jesieni głównie pierwszym długogrającym albumem Johna Robertsa. Jednak dla mnie ta jesien ma jeszce jednego bohatera. Chyba nawet większego niż ten pierwszy...

Mowa o włoskim producencie Donato Dozzym, który po wydaniu kilkunastu singli dla takich labeli jak Orange Groove, Curle czy Mule zdecydował się wreszcie na opublikowanie pierwszego długogrającego albumu zatytułowanego K . Sam zacząłem jarac sie jego twórczościa dzieki blogowi mnmlssgs, na ktorym to co jakis czas jest wyslawiany pod niebiosa. Nie sa to pochawly bezpodstawne bo moim zdaniem kazdy kawalek czy miks wychodzacy spod jego reki to dzielo sztuki. Sparwdzcie chocby ten, pierwszy z brzegu set... Az dziw bierze, ze jest on tak niedocenionym, a razcej mało znanym producentem.


Donato Dozzy Live @ Unit, Tokyo - 29-01-2010 by R_co

Warto rowniez rzucic uchem na blisko trzygodzinny miks z Festiwalu Labirynth 2008.

Donato Dozzy- K

Ale wracajmy do albumu, bo bo jest do czego
. To co proponuje na nim Donato Dozzy to stale pulsujące, glebokie i spokojne, ale jednoczesnie taneczne połączenie ambientu, dubu, dub techno i techno. Jest to ten rodzaj albumu, ktory pozwala na calkowite zatopienie sie w muzyce i nawet moj ojciec slyszac go nie kaze mi sciszyc. Dodajac do samego albumu fakt w jaki sposób Dozzy potrafi zabawiac ludzi zgromadzonych na jego live actach sprawia, ze z trzeba go umiescic w samej czalowce wspolczenej elektroniki. Marze juz o tym aby w przyszlym roku zawitac do Japonii na kolejna 11 juz edycje festiwalu Labirynth, moim zdaniem najciekawszego festiwalu muzyki elektronicznej na swiecie. Jedna z gwiazd jest znana juz teraz- jest nia Donato Dozzy.

Tak, wyglada na to, ze wrocilem :)

poniedziałek, 25 października 2010

Unsound 2010


Mówią, że tylko dwie rzeczy sa w życiu pewne- śmierć i podatki. Ja do tego duetu dodam jeszcze jedną- krakowski Unsound Festival. Jak co roku do Krakowa zjeżdżają się fani szeroko pojetej muzyki elektronicznej z całej Polski i wielu zakątków świata, alby zobaczyc i posłuchać w jednym miejscu i jednego dnia tak różniących się od siebie artystów jak dajmy na to Goblin i James Blake. Z racji tego, że festiwal się już skończył czas na podsumowanie. Tym bardziej, że był to mój 4 i niestety najlepszy Unsound w karierze…

Czwartek- bezkompromisowa obsuwa

Tak jak było to w latach poprzednich tak i w tym zdecydowałem się na zakup karnetu weekendowego. Nie to żebym dyskrecjonował Shining czy Mice Parade, ale słuchanie tego typu muzyki po prostu nie sprawia mi wielkiej przyjemnośći. Dla mnie Unsound zaczyna się zawsze w czwartek, od dwóch lat w Kościele św. Katarzyny.

Na pierwszy ogień poszedł Tim Hecker, który w genialny sposób wykorzystał możliwości nagłośninia oraz czar miejsca, grając znakomity, jednak nieco zbyt krótki koncert. Dobrze było zamknąć oczy i odpłynąć w siną dal, powracając na ziemię w momentach gdy zastanawiałem się czy witraże w kościele wytrzymają napór fal dźwiękowych. W porowniu z wystepem Heckera zeszloroczny koncert Biosphere musze uzac za jeszcze wieksza nude.

Zaraz po Heckerze na scenę wyszedł duet Wildbirds & Peacedrums grający muzykę jakże różną od tego co było dane słychszeć jeszcze chwilę wcześniej. Ten przeskok sprawił, że dwa pierwsze kawałki brzmiały dla mnie znakomicie, ale od momentu gdy na scenie pojawił się chór zrobiło się lekko nudnawo. Może było by ciekawiej gdybym nie siedział za głośnikami i miał możliwość oglądać szamańskie tańce wokalistki…

Po wyjściu z kościoła szybki bifor i do Fabryki. Hedonista ze mnie więc od intelektualnych uniesień przy ambiencie, wolę się gibać przy cieżkich dźwiękach. Tym bardzie, że czekały mnie koncerty artystów na których bardzo, ale to bardzo liczyłem czyli Demdike Stare i Lindstroma. Na początek jednak swoim setem uraczył gości Oneohtrix Point Never Nie bardzo wiem co mogę o jego występie napisać, bo przez swoje spoźnienie widziałem tylko 5 minut. Ale chyba nie żałuję…

Następnie na scenę weszli zaczapeczkowani panowie z Jigoku. Powiem szczerze, że nie wiedziałem czego się po nich spodziewac, bo nigdy wcześniej ich nie słyszałem. I dobrze… Bez żadnych oczekiwań w umyśle dałem się zabrać w podróż z muzycznego nieba do piekłą i z powrotem. Cieżo jednoznacznie okreslić co Jigoku grali, bo w ich przemyślanym od pierwszej do ostatniej minuty secie było wszystko : od techno, przez dub po drony (Daft Punk na końcu !?). Wspaniałe było to uczucie widzieć ludzi, którzy z każdą minuta bawią się coraz bardziej i bardziej. No i do tego znakomite wizualizacje.

Potem krótka przerwa i występ jednej największych gwiazd festiwalu czyli Dedike Stare. Tu sytacja wyglądała już inaczej bo jestem ich wiernym fanem więc oczekiwania miałem naprawdę wielkie. I nie zawiadłem się, choć na początku czułem pewien niedosyt… Koncert DS mógły moim zdaniem być opatrzony tytułem „Ważne jest aby łapać króliczka, a nie żeby go złapać”. Za każdym razem kiedy wydaławło mi się, że za sekundę przyjdzie pierdolnięcie, wybuch basu i dzikiego tańca, duet zwalniał i zaczynał hipnotyzować od początku. Stad ten poczatkowy niedosyt, ale już po zakończeniu ich wystepu z każda minuta przekonywałem się bardzej i bardziej, że był to występ genialny.

A potem nastąpiła przykrość… Oto na scene zaczeli wię wdrapywac panowie z Zombie Zombie. Do faktu, że nie jestem fanem dołożyły się czas na rozkładanie sprzętu (jak nic 30 minut) i tak właśnie pojawiło się zdenerwowanie. Przez 45 minut koncertu 3 panów na scenie nie zdołało mnie do siebie przekonać, choć jestem przekonany, że niektórym występ ten podobał się bardzo. Cóż… takie życie.

Te 1,5h „stracone” na Zombie Zombie plus wcześniejsza obsuwa sprawiły, że gwiazda wieczoru czyli Lindstrom zamiast o 2 zaczeła grac o 4 w nocy. Przełożyło się to nie tylko na stosunkowo małą publiczność na występie króla space disco, ale przynajmniej w moim wypadku także na sam odbiór jego muzyki. Niestety musze przyzać, że troszę się zawiodłem, szczególnie jeśli chodzi o początek występu. Brzmiało to troche tak jakby przez pierwsze 10 minut Lindstrom grał kawłek ze swojej nowej płyty nie dając z siebie nic więcej. Ale z czasem zarówno on jak i tłumek się rozbudzili i zaczela się prwadziwa zabawa. I Another Station na koniec poleciało.

Podsumowując caly czwartek trzeba uzanc za udany. Bezsprzeczie najlepsi Hecker, Jigoku i Demdike Stare. Najgorsi- organizatorzy za obsuwę.

Piątek- ostatni będą pierwszymi.

Tym razem wieczorny piatkowy koncert na którym gwizdami byli Hildur Guðnadóttir, Lustmord i Moritz von Oswald Trio odbywal się w kinie Kijów.

Jesli chodzi islandzka wilaczelistke, to szczegolnie jej ostatnia, solowa kompozycja brzmiala znakomicie. Ale tak naprawde to nie wiem czy bardziej mi się podobala jej muzyka czy niezaprzeczalna uroda …

Mam jednak wrażenie, że 99% Sali wraz ze mna czekala na dwa kolejne koncerty. Najpierw Lustmord, którego legenda, pomimo ze nie slucham jego muzyki , sprawila ze nie moglem opuscic tego wystepu. Jak dla mnie był to swietny koncert, podczas którego polaczone sily muzyki i wizuali wbijaly co chwila moje watle cialo w fotel. Pewnie czesci znawcow Lustmoda koncert nie podszedl, ale mnie jako laikowi spodobal się bardzo.

Na koniec wystp na który dlugo oczekiwalem, czyli Moritz von Oswald Trio- połączone siły Oswalda, Delaya i Loderbauera. Niestety jak dla mnie było to najwieksze rozczarowanie calego festiwalu. Przerost formy nad trescia i zabawa w to ile dzwiekow Delay potrafi wydobyc ze swoich instrumentow. Kiedy nawet pojawialy się ciekawsze fragmnetny zaraz topily się w jeziorze (ocean to zbyt duze slowo) nudy. Teraz gdy będę sluchac plyty Live in New York zawsze będę sobie przypomniac stare ludowe przyslowie: koncert to nie plyta a koncert koncertowi nie rowny.

Każdy festiwal to uczta dla zmysłów, ale również zmeczenie. Nie inaczej było w przypdaku tegorocznego Unsoundu gdzie już po pierwszym dniu z niepokojem patrzylem na swoja kondycje. No a wlasnie piątek był dla mnie najawzniejszym dniem calego festiwalu. Przeciez takich artystow jak Actress, Oni Ahyun czy Kelly Hall nie można przegapic… Wyszlo inaczej. A stalo się tak po pierwsze z powdu tlumu w Sali nr 1 (lubie mieć miejsce do zabawy), pod dugie ze spotkania znajomych a po trzecie, i co najważniesze z tego co dzialo się w Sali nr 2. Po co gniesc się na sacie Actress gdy Derek Plaslaiko uraczyl wszystkich zgromadzony znakomitym, zywym, eklektycznym setem, który jemu samemu sprawil chyba najwiecej radosci. Po co się gniesc na wystepie Oni Ahyun gdy może posluchac jak zwykle znakomitego Jacka Sienkiewicza, z jego nowymi produkcjami (zapowiada się kolejny gruuuby album). Jedny slowem po ra kolejny spradzilo się biblijne powiedzenie „Pierwsi będą ostatnimi a ostatni pierwszymi”. Zaluje tylko tego ze zamiast na Kelly Halla poszedlem na piwo. Ale co się odwlecze… To co za konsola w ciagu chyba 3 godzninnego seta zrobil Mike Huckaby, przeszlo moje najsmielsze oczekiwania. Cale zmeczenie poszlo na bok i rozpoczal się trwajacy do samego konca dziki plas z niewielka grupa wytrwalych którzy pdobnie jak ja nie mogli zejsc z parkietu. Ale jak tu zejsc, kiedy gosc gral takie prelki i w taki sposób, ze nogi, rece, szyja i nie wiem co jeszcze same się bawily. Jestem pewien, ze gdyby nie decyzja organizatorow to Huckaby moglby grac nie do 6.30 ale do 8 czy 9 a na parkiecie nadal trwalaby szalona zabawa.

Podsumowujac: Numer 1 zdecydowni Mike Huckaby i Derek Plaslaiko potem wlasciwie wszyscy po rowno. Oczywiście bez MvOT.

Sobota- Blake i szmaragdy

Po niespelna 5 godzinach snu stawilem się na kolejne stanowisko ogniowe aby tym razem stawic czola panom z Emeralds, jakiejs wloskiej gwiezdzie metalu czy czegos takiego i calemu tabunowi gwiazd grajacych dubstep i UK garage. No i zmeczeniu oczywiście.

Popoludniowy koncet rozpoczal się od dobrego ale lekko usypiajacego wystepu Joela Martina i Cherrystones. Gdybym miał tam karimate to na stete bym usnal. I chyba nie tylko ja.

Ale zraz pozniej zostalem po pierwsze rozbudzony, po drugie postawiony na nogi a nastepnie wystrzelony na orbite okoloziemska. Wszystko to dzięki kosmicznemu wystepowi tria Ememeralds. Smutny pan w czerwonej koszuli, maly szlony pan z gitara i grozny dlugowlosy klawiszowiec (??) sprawili, że poczulem to co powinienem poczuc dwa dni wczesniej podczas setu Lindstroma- bezkresna przestrzen, gwiazdy, predkosc kosmicza itp. Szkoda ze tylko przez 40 minut… Najlepszy koncert calego festiwalu.

Niestetylądowanie okazalo się bardzo bolesne bo spadlem na terytorium zajete przez zespol Goblin. Terytorium z którego trzeba sie było jak najszybciej ulotnic. Jak pomyslal tak zrobim. . Nie moja bajka, nie moja broszka. Dla fanow koncert musial być fajny.

Idac do Fabrki na Bass Mutation jednego byłem pewny- będą tlumy. Hordy małolatów (sam do strych nie naleze) w ray banach, które slyszac slowo dubstep leja w spodnie rurki tudziez leginsy. Niemniej jednak- kochaj blizniego swego, a muzyka jest najwazniejsza. Po raz drugi z powodu tego ze tak dobrze było w Sali 2 ominely mnie ciasne koncerty Cosmin TRG i Falty DL i prawie cały wystep Mount Kimble. Tego ostatniego zaluje bardzo bo slyszalem tylko pozytwyne recenzje a ostatnie 5 minut na które się zalapalem zdaja się to potwierdzac. Dobry wytep Kontext, switetny (zupelnie niespodziewanie) Eleven Tigers (powinien grac na glownej scenie), porywający Dorian Concept i calkiem przyjemny Spatial, sprawili ze wieczor był wiecej niż udany. Żaden jednak nie dorownal Jamesowi Blake’owi , którego eklektyczny, znakomity technicznie wystep zapamietam na dlugo. Nie pozostaje nic innego jak tylko czekac na jego pierwsza plyte dlugograjaca.

Niedziela- blogi sen w kinie

Glownym punktem ostatniego dnia festiwalu było wykonanie nowej sciezki dzwiekeowej do filmu Solaris, za ktora odpowiedziali byli Ben Frost i Daníel Bjarnason Jako filmowy i soundtackowy tryglodyta nie widzialem tego filmu wczesniej, nie slyszalem oryginalnej muzyki, ale byłem przepelniala mnie za to dzicieca wrecz ciekawosc. W koncu dziela Bena Frosta czy Briana Eno (wprolpracowal przy tworzeniu tego dziela) do slabych nie naleza. I nie zawiodlem się. Koncert okazal się jenym z najjasniejszych punktow calego festiwalu. Ta gleboka kompozycja sprawila, ze napierw zamknalem oczy, potem przenioslem się w stan pomiedzy snem a jawa, a pozniej zasnalem na dobre. Obudzila mnie dopiero cisza która zalegla po jej zakonczeniu. Jeżeli istnieje cos takiego jak dobra muzyka do usypiania to nowy soundtrack do Solaris jest pozycja obowiazkowa.

Na koniec ostatki w Pauzie. Calkiem dobry set Zppy Zepa i The Phantom plus 3 swietnych znajomych sprawily ze był to naprawde mily wieczor. Liczylem w glebi serca na jakas niespodzianke, wiec gdy zobaczylem Jamesa Blake'a bylem pewien, ze zagra jakiegos ekstra seta. Niestety moje marzenia sie nie ziscily.

Na koniec wnioski generalne. Usound 2010 muszę uznać za wiecej niż udany, ale nie zminia to faktu, że wczesniejsza edycja była w mojej ocenie lepsza. Mniej ludzi, jedna sala w Manghdze (brak dylematow na jaki koncert isc) i chyba mimo wszystko lepszy dobor artystów (Monolake, Pole, Omar S) sprawily, ze edycje z 2009 roku będę wspominac lepiej. Nie zmienia to faktu ze caly czas najlepsza Unsoundowa wydarzeniem pozostaje dla mnie impreza z 2008 roku gdzie zagrali Jacek Sienkiewicz, Bruno Prosnato i Melchior Productions- genialne miejsce, genialna muzyka, genialni ludzie. Pure minimal!!!

A za rok i tak będę niezaleznie kto się pojawi. Bo tak jak zostalo już powiedziane: „ Mówią, że w życiu tylko dwie rzeczy sa pewne- śmierć i podatki. Ja do tego duetu dodam jeszcze jedną- krakowski Unsound Festival.”

A jako wspominki- najlepszy kawałek jaki uslyszalem na tegorocznym Unsoundzie. James Blake i jego Limit to Your Love


piątek, 4 czerwca 2010

Four Tet- Sing (Floating Points Remix)


Najlepszy kawałek z ostatniej płyty Four Tet w remiksie Flotaing Points.

Four Tet- Sing (Floating Points Remix)

SZTOS!!! I to 14-minutowy...

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Actress- Splazsh


Świat elektroniki nie przestaje zaskakiwać i zachwycać. Po znakomitym albumach Petera van Hoesena, Pantha du Prince, Booka Shade (mówcie co chcecie mnie się bardzo podoba) i Bonobo oraz nieprawdopodobnej EPce T++ przyszedł czas na kolejną perełkę. Co tam perełkę- PERŁĘ.

Człowiekiem, który tę perłę stworzył jest Darren J. Cunningham, założyciel wytwórni Werk Discs (jej sumptem ukazały się produkcje takich producentów jak Zomby, Lukid, Starkey czy Lone), który na dniach wyda swój drugi autorski album pt. Splazsh (Honest Jon's Records).

Actress- Splazsh

Ciężko przychodzą mi na myśl słowa, które oddałyby geniusz tego albumu, jego wielowymiarowość, głębię, swoisty eklektyzm i aurę którą roztacza. Naprawdę nie wiem co mógłbym napisać, bo cokolwiek by to było z całą pewnością nawet w połowie nie odzwierciedlało mojego zachwytu. Nawet nie wiem do jakich innych artystów mógłbym odnieść dzieło Actress. Burial? STL? Omar S? Ben Klock? Zomby? Nie mam pojęcia... To co stworzył Darren J. Cunningham, to jakaś zupełnie nowa wybuchowa mieszanka techno, dup stepu, IDMu, instrumentalnego hip-hopu i nie wiem czego jeszcze. Mieszanka, która z jednej strony skłania do słuchania jej w domowym zaciszu i refleksji, a z drugiej wyciąga do nas rękę i prowadzi na undergrounową imprezę gdzie liczy się tylko muzyka bez stylistycznych, czy jakichkolwiek innych granic.

Już wiem co mieli na myśli organizatorzy festiwalu Unsound 2010 zapraszając Actress. Kto inny lepiej odda nastrój mroku niż on?!?!

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Fonoteka 5 (Remixed)


Nie wiem czy ekipa Estrada Nagrania czekała z wydaniem Fonoteki 5 Remixed do zakończenia najdłuższej w nowożytnym świecie żałoby narodowej, ale jeśli tak było, to okazało się to świetnym posunięciem.

Fonoteka 5 (Remixed)

Po tym co mogliśmy usłyszeć w stacjach radiowych przez ostatni tydzień (w Trójce to chyba mają folder albo szafę o nazwie "żałoba", w którym jest raptem 5 płyt), kawałków z tej "płyty" nie można słuchać cicho. Jeśli komuś spodobała się piąteczka w oryginalnej wersji, to nie ma możliwości, aby nie polubił wersji zremiksowanych, z których przynajmniej kilka miażdży od pierwszego przesłuchania. Moimi osobistymi faworytami są Bontone i Zegar, Printmpo i V, Przaśnik i Pięć Minut, oba numerki Slime no i oczywiście Tizzy Def z jego The Noose. Ale tak naprawdę wszystkie utwory są znakomite. Tak jak w przypadku "zwykłych" Fonotek największej frajdy nie sprawia przesłuchiwanie pojedynczych kawałków, lecz możliwość obcowania z całością materiału, który dopracowany jest w najmniejszym szczególe i ułożony w idealnym porządku . Już teraz nie mogę się doczekać Szósteczki...

Jak zwykle- pozycja obowiązkowa.

P.s. Jeśli wyszła Fonoteka to znaczy, że wiosna się zaczęła.

wtorek, 6 kwietnia 2010

VIVA i przyjaciele

Polski show biznes cały czas się rozwija, a Święta były doskonałą okazją na odrobienie zaległości, które w moim przypadku gromadziły się od Bożego Narodzenia. Jeśli chcecie zobaczyć najciekawsze okazy zamieszkujące polską scenę muzyczną, to nie musicie iść do zoo (na południu pogoda nie powala), ale w domowym zaciszu możecie sobie puścić poniższą piosenkę. Są niemal wszyscy- Doda, Stachursky, Kupicha, Andrzejewicz i reszta, której nigdy nie widziałem na oczy. Chyba pierwsze tego typu spotkanie "dream teamu" od nagrywania "Mojej i Twojej Nadziei" w 1997 roku.



Widok "malarza" Kupichy na końcu- Bezcenne!

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Radiofonia- czwartek


Jeśli macie czas w i możliwość to zapraszam do słuchania Pasma Akademickiego w Radiofonii w każdy czwartek pomiędzy 9 a12 i 15 a 18, do której to audycji wybieram muzykę.

Czego możecie się spodziewać?? Wszystkiego co dobre i ciekawe bez względu na gatunek. Jeśli ktoś kiedyś słuchał Radiofonii to wie, że nie ma w niej praktycznie żadnych ograniczeń dotyczących przystępności muzyki. Niestety z przynajmniej dwóch powodów nie znajdzie się na trackliście zbyt dużo minimali i disco. Po pierwsze pora trochę nie ta, a po drugie długość większości kawałków do radiowej nie należy. Niemniej jednak to, co poleci będzie w ok. 85% elektroniczne. Słuchać możecie na 100,5fm (Kraków i okolice) lub bezpośrednio ze strony radiofonia.fm.
Zapraszam do słuchania i komentowania.

środa, 31 marca 2010


Jedna z tych kompilacji, na które warto było czekać. Deadbeat'a znają chyba wszyscy- 6 albumów, kilkanaście singli i EP'ek oraz... do tej pory żadnego oficjalnego mikstape'u na koncie. No ale wreszcie jest- znakomite Radio Rothko.

Radio Rothko Mixed By Deadbeat

Scott Monteith zabiera nas dzięki swojemu debiutanckiemu mikstape'owi w podróż wzdłuż i wszerz tech-dubu, który jest gatunkiem baaardzo szerokim. Wśród wykonawców, których produkcje znalazły się na tym albumie znajdują się m.in. Basic Chanel, Monolake, Pendle Coven,
Rhythm and Sound, Quantec czy sam Deadbeat, czyli najważniejsi przedstawiciele tej dziedziny muzyki elektronicznej. Mimo iż większość z wykorzystanych utworów znam w wersjach "samodzielnych", to jednak w rękach Monteith'a nabierają one zupełnie nowych barw i zyskują całkowicie nową jakość. Słuchając Radio Rothko mam wrażenie obcowania z esencją dub-techno, który jest muzyką różnorodną, głęboką i hipnotyzującą. Jest to również produkcja, która pokazuje, że ostatnimi czasy poza nielicznymi wyjątkami, da się zauważyć na tej scenie muzycznej deficyt nowych pomysłów i środków, czego skutkiem jest brak dzieł wybitnych i rewolucyjnych.

Mam nadzieję, że Radio Rothko stanie się swego rodzaju podsumowaniem, które zacznie nowy złoty wiek światowego tech-dub'u.