Po świetnym czwartku nadszedł najbardziej oczekiwany przeze mnie dzień festiwalu, czyli koncert Biosphere i impreza SoundProof 1: DETROIT MUTATIONS.
Koncertom w kościele św. Katarzyny poświecę zaledwie kilka słów, nie ma za bardzo o czym pisać. W sumie nie wiem za bardzo czego spodziewałem się po Geir Jensenie, ale na pewno nie tego co usłyszałem. Liczyłem na coś żywszego i bardziej hipnotycznego, a w moim odczuciu 80% jego występu stanowił baaaaaardzo powolny wstęp. Radość sprawiła mi tylko żywsza końcówka, ale zanim przełożyła się ona na zachwyt, Biosphere zszedł ze sceny. Jednym słowem spory zawód...
Ale i tak w mojej opinii był to koncert dużo lepszy od tego co zaprezentował duet Stars of the Lid. Nawet gdyby na scenie towarzyszyła im stuosobowa orkiestra, to i tak niczego by to chyba nie zmieniło. Momentami było nieźle, szczególnie gdy człowiek zaczął się przyglądać wizualizacjom przemykającym się po ścianach, ale gdy wracałem wzrokiem na scenę czułem się bardzo znudzony. Było to uczucie do tego stopnia spore, że wyszedłem przed bisami.
Nie przeczę, ze wielu ludziom oba koncert mogły się bardzo podobać, ale moim zdaniem z szumnie zapowiadanego punktu kulminacyjnego festiwalu wyszły nici.
Jedynym ratunkiem przed popadnięciem w melancholię była impreza w Manggh'dze, która okazała się być jeszcze lepszą niż ta z poprzedniego dnia.
Wszystko rozpoczął jeden z moich ulubionych producentów, czyli Omar S, który zagrał dokładnie tak jak się spodziewałem i tak jak tego oczekiwałem. W pierwszej wersji line-up'u miał on grać na zakończenie imprezy, ale względy logistyczne sprawiły, że przypadło mu właściwie zadanie supportowania reszty stawki. Trzeba przyznać, ze wywiązał się z tego znakomicie. Jego występ był prawdziwą esencją Detroit Techno przeplatanego być może lekko kiczowatymi wałkami disco. Usłyszałem dokładnie te jego produkcje, o których usłyszeniu marzyłem czyli genialne Strider's World, Still Serious Nic i Flying Gorgars. Mistrzostwo!
Następny w kolejce był Martyn, który zanim rozpoczął swój występ, musiał zmierzyć się ze złośliwością rzeczy martwych i doprowadzić do porządku swój sprzęt. A gdy już to nastąpiło i zaczął grać... to okazało się, że jego set stał się dla mnie objawieniem imprezy. Bo gość znany przeze mnie głównie z dubstep'owych produkcji zagrał naprawdę kawał soczystego techno i tech-house'u. Ale tak naprawdę najlepsze moim zdaniem było to, że jego muzyka utrzymana właśnie w stylu techno, mnie wydała się jakby żywcem z imprezy dubstep'owej. Nie wiem jak to wyjaśnić, ale moim zdaniem jego wizją było pokazać jak wiele dubstep zawdzięcza muzyce techno i że można je z powodzeniem połączyć w spójna i znakomitą całość. Naprawdę bardzo chciałbym usłyszeć jeszcze raz, na spokojnie jego set. Może ktoś to nagrywał??? Ale tak naprawdę Omar S i Martyn, choć to niezaprzeczalne gwiazdy, stanowili jedynie przystawkę do dania głównego, na które wszyscy czekali. Tym daniem głównym był nie kto inny jak, Rober Henke czyli Monolake, który miał wystąpić live w systemie dolby surround. Tłok, który zrobił się przed samym stołem dj'skim świadczył o tym, jak bardzo ludzie czekali na ten występ. Czekali i czekali, bo choć muzyka Monolake leciała z głośników (i to jakich!!!) to jednak sam artysta za nic nie chciał pojawić się za konsolą. Zupełnie niespodziewanie (przynajmniej dla mnie) okazało się, że Robert Henke będzie grać nie z normalnego miejsca, ale z widowni, co od razu sprawiło, że największy tłum zrobił się w dawnym końcu parkietu.
A jeśli chodzi o muzykę... Nigdy wcześniej nie słyszałem tak czegoś nieprawdopodobnego . Złożyła się na to oczywiście muzyka (skomplikowana, głęboka i połamana), jak i znakomite nagłośnienie. Ten zapowiadany system dolby surround naprawdę było czuć! No i niesamowity bas od, którego podłoga dostawała ogromnych drgań. Jak dla mnie jego set mógłby trwać dwa, albo i trzy razy dłużej... Niezaprzeczalnie najlepszy występ całego festiwalu!!!
Wielka szkoda, ze Monolake nie zagrał dłużej, ale w kolejce już czekały ostatnie gwiazdy tego wieczoru- Deuce Dj Team czyli Shed i Marcel Dettmann, którzy w Krakowie mieli zagrać swój pierwszy wspólny set. A zrobili to znakomicie. Ich zadaniem było doszczętne zniszczenie parkietu na sam koniec imprezy i zdaję się, że wykonali ten plan w 100%. Ich set stanowił potężna dawkę soczystego, mrocznego i oszczędnego techno. Jak dobry był ten występ świadczy fakt, że nawet po ponad godzinie gry i włączonych światłach, na parkiecie nadal pozostawało kilkadziesiąt doskonale bawiących się ludzi.
Niestety ja do nich nie należałem. Zmęczenie materiału dało o sobie znać i ok 4.30 postanowiłem udać się na spoczynek. Mimo że wyczerpany, to jednak uśmiechnięty i szczęśliwy.
To była właśnie ta impreza na która czekałem cały rok!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz